Recenzja: seria LUX - Jennifer L. Armentrout

 


Postanowiłam, że recenzję pozostałych części serii Lux napiszę zbiorczo w jednej notce, bo szkoda mi czasu, by omawiać je szczegółowo. Niestety, mimo ciekawego pomysłu i pewnego potencjału, książka okazała się romansidłem dla… no właśnie. Nie mam pojęcia dla kogo.

Odnoszę wrażenie, że książka ta jest bardzo szkodliwa i nawet napalone i zdesperowane małolaty nie powinny po nią sięgać. Obraz relacji damsko męskich jest tu bardzo skrzywiony. Związek Katy i Deamona jest dla mnie klasycznym antyprzykładem związku opartego na równości i zaufaniu. Chłopak może nie pomiata wprost tą dziewczyną, ale wielokrotnie narzuca jej swoje zdanie. Zdecydowanie też jej nie ufa i pilnuje na każdym kroku. Przepytuje, gdzie i z kim była, co robiła. Nie wolno jej zawierać nowych przyjaźni z płcią przeciwną, bo od razu są oni na celowniku zazdrosnego chłopaka.

Oczywiście Deamon jest nieomylny, więc Katy szybko dostaje nauczkę, by nie ufać innym, jeśli jej wszystkowiedzący najlepiej kosmita nie wyrazi aprobaty. Nie wystarczy oczywiście, że dziewczyna czuje się zdradzona, czy oszukana… Oj nie, nie. Pada klasyczne „a nie mówiłem?”.

2 i 3 część wlekły się niemiłosiernie. Ilość wyznań miłości i „głębokich pocałunków” była przytłaczająca, monotonna i nudna. Gdyby wyrzucić te fragmenty, można by z tego złożyć jeden w miarę ciekawy tom.

4 część wniosła trochę więcej dynamizmu. Tym razem Katy i Deamon musieli stawić czoła tajnej rządowej organizacji, DOD. Miałam lekkie odczucie, że autorka zmieniła koncepcję, którą założyła sobie na początku, bo konflikt z Arumianami został niemal całkowicie zapomniany. Właściwie już wcześniej, w 2 i 3 części, pojawiali się oni tylko okazjonalnie, jako tło.

Jeśli chodzi o część nr 5… Cóż. Myślałam, że dam radę dobrnąć do końca serii. Szczerze mówiąc, nigdy dotąd nie zdarzyło mi się nie doczytać serii książek do końca. Nawet gdy ostatecznie czułam pewne rozczarowanie, to wychodziłam z założenia, że skoro już tyle przebrnęłam, to muszę skończyć. Deamon mnie pokonał. Autorka odleciała na zupełnie inną orbitę i to, co zaserwowała trudno mi nawet opisać. Były to na przemian sceny zagrożenia życia, rany, krew i nerwowe szukanie prezerwatyw, żeby zaraz po ucieczce wrogom i ujściu z życiem móc grzmocić się gdzieś w przypadkowym miejscu – byle gdzie, ważne, że są razem, bo ich miłość jest przecież najważniejsza. To było tak irracjonalne, że musiałam się poddać. Inaczej moje poczucie straty czasu tylko by się pogłębiło – analogicznie z pocałunkami bohaterów. Na końcu pewnie już pochłonęli się wzajemnie jak jakieś jamochłony.

Mam wrażenie, że autorka chciała wykonać jakiś dziwny szpagat pomiędzy powieścią przygodową SF a romansem dla nastolatek. Szkoda. Gdybym wiedziała, że aż taki udział w treści zajmie romans i jakich lotów jest to język, na pewno bym odpuściła dużo wcześniej. Sama przygoda SF miała na początku jakiś potencjał i można to było całkiem zgrabnie rozegrać.

Jeśli miałabym ocenić całą serię, to będzie to niestety 1/5 z małym wyjątkiem na 4 część – tu dam 2/5.

Komentarze

Popularne posty