#2 UAM - opis miejsca

 Dzisiaj na blogu 2 bardzo krótkie opowiadania. Jest to kolejne zadanie domowe na kurs pisania UAM. Bardzo liczę na Waszą konstruktywną krytykę – nie ma nic cenniejszego dla początkującego pisarza!

 Treść zadania jest następująca:

Opisz miejsce w swojej okolicy w trzech wariantach wybranych spośród następujących:

- po tym, jak było ono koszarami (żołnierze wyjechali)

- jako okolicę zaludnioną wyłącznie przez dzieci

- jako siedziba lokalnego stowarzyszenia ekologów

- jako obszar, na którym odkryto złoża złota

- jako teren przeznaczony dla najbogatszych mieszkańców

- jako siedzibę władz

            Zanim jeszcze przejdziecie do czytania, chciałabym zaznaczyć, że teksty nie są autobiograficzne, a postacie są w 100% zmyślone

 

#1 Republika dzieci

 

Typowy blaszak w środku starego blokowiska. Farba na dachu odchodzi grubymi płatami, a spod spodu coraz śmielej wygląda rdza.  Wielka przestrzeń podzielona na małe kliki, a w środku można znaleźć wszystko, mydło i powidło. Powoli mijamy drogerię, spożywczak i pocztę. W końcu zatrzymujemy się przed przeszklonymi drzwiami z białą ramą. Zerkam na mojego synka, jakbym jeszcze miała nadzieję, że się rozmyślił, ale w jego oczach widzę tylko radość, niecierpliwość i oczekiwanie. Drugą ręką, w której trzymam papierową torebkę z różowym kotkiem, popycham drzwi. Ogłusza mnie ściana dźwięku. Pisk wymieszany ze śmiechem i nawoływaniami „mamooo, mamo!”.

Wchodzimy.

Gdy tylko przekroczyliśmy próg, mój syn jakby zapomniał o moim istnieniu. Wyrywa rączkę z mojego uścisku i biegnie do Tymka. Z przejęcia zapomina nawet prezentu.

– Jasiu! – Krzyczę za nim. – Jasiu, buty! – Mój głos ginie w ogólnej wrzawie. Kieruję się do szatni pełnej niedbale rozrzuconych butów i kurtek, z których nie wszystkie trafiły na wieszak. Ściągam palto i buty. Znajduję wolny wieszak na samym końcu pomieszczenia i odkładam tam rzeczy, a następnie w skarpetkach idę szukać Jasia.

Co dzień mijałam to miejsce w drodze na tramwaj. Jeszcze miesiąc temu w było tu zupełnie pusto. Okna zaklejone były grubą folią, a ze środka dochodził tylko dźwięk wiertarek. Dziś z każdej ściany uśmiechały się postacie z bajek. Kaczor Donald, dinozaury i rakiety kosmiczne… Tylko dzieci zdawały się nie zauważać tego tematycznego bałaganu. Dla nich to prawdziwa Nibyladnia w samym środku szarej rzeczywistości, chociaż są tu zaledwie jeden basen z kulkami, kilka zjeżdżalni i mały gąbczasty tor przeszkód.

Znajduję syna w basenie z kulkami.

– Jasiu, trzeba zdjąć buty – wyciągam do niego rękę. Jaś uśmiecha się i rzuca we mnie plastikową kulką.

– Mamo! Patrz, jak nurkuję! – woła i prawie znika pod kolorową powierzchnią.

– Jasiu chodź, pomogę ci poszukać Staszka. Chciałeś mu dać robota, pamiętasz?

Tym razem synek daje się namówić. Kiedy tylko wychodzi, pomagam mu zdjąć buciki i wręczam torbę z prezentem. Synek biegnie do kolegi, a ja wraz z butami wracam do szatni. Po drodze machają mi mamy Franka i Tymka. Dalej widzę mamę Kamila i Maćka, dwóch grupowych urwisów. Uśmiecham się serdecznie i mam tylko nadzieję, że uśmiech dosięgnął też moich oczu. Na migi daję im znać, że idę jeszcze do szatni.

– Kochana, zamówić ci kawkę? – pyta mnie Justyna, mama jubilata. Na jej szyi wisi lustrzanka Canon. Wszystko zostanie uwiecznione.

– Dzięki. Czarną, jeśli możesz – odpowiadam. Uśmiech muszę już przykleić na najbliższe dwie godziny.

Odkładam buty Jasia obok moich, tak by później nie musieć ich szukać. Z ciężkim sercem kieruję się do stolików dla rodziców. Czekają mnie przymusowe pogaduchy z kobietami, których nie znam i nie mam ochoty poznawać. Rozmowy przeważnie toczą się wokół dzieci, z tym że nikt nie chce słuchać o dzieciach innych. Każdy chce się pochwalić własnym. Siedzisz i słuchasz, jak to Krzyś już wiąże buciki, a Tomek pięknie rysuje wóz strażacki. I ten rozsadzający czaszkę krzyk, pisk i jazgot w tle. Jak przedszkolanki ogarniają całą tę zgraję przez bite dziesięć godzin?

Ostatni raz rozglądam się, jakbym szukała ratunku. Jaś skacze na dmuchanym zamku, zaraz obok uśmiechniętego kopciuszka na ścianie. Macham synkowi i siadam wśród innych mam. Justyna stawia przede mną plastikowy kubeczek z kawą rozpuszczalną. Kładzie mi rękę na kolanie i pyta:

– No, kochana. To co tam u was słychać?

 

#2 Teren przeznaczony dla najbogatszych mieszkańców

 

Karbowana blacha odmalowana na butelkowozielony kolor i czarny szyld ze złotymi literami. Czcionka ma tyle zawijasów, że ledwo udało mi się odczytać napis „Royal Decor”. Trudno o bardziej oczywistą i pretensjonalną nazwę. Co ich podkusiło, by otworzyć sklep właśnie tutaj? W wielkich oknach witryny stoi ekspozycja z tapicerowanych krzeseł, małego stoliczka kawowego i złotej zastawy. Podejrzewam, że cena jednego krzesła przewyższa wartość całego mojego kompletu meblowego w jadalni. Naprawdę, czy te rzeczy są warte swojej ceny? Nie jestem pustelnikiem, ale wydatek tysiąca złotych na jedno krzesło wydaje mi się objawem zupełnego braku rozsądku. Prycham w myślach, ale jednocześnie nie mogę oderwać wzroku od wystawy.

Wejdę, może tylko na chwilkę. Rozejrzę się i wyjdę. I tak nie stać mnie teraz na nic. Gdy tylko popchnęłam drzwi, uderzył mnie zapach perfum, albo kadzidełek. Przyjemny cynamonowy aromat od razu sprawia, że czuję się jak w domu. Cichy dźwięk dzwoneczka informuje ekspedientkę o nowym kliencie. Kobieta wychyla się zza lady, ale gdy mnie widzi, nie zadaje sobie trudu, by mnie przywitać. Aż tak po mnie widać, że niczego nie kupię? Za wysokie progi? Poprawiam żakiet z sieciówki i wchodzę głębiej. Zapominam o całym szyderstwie i niechęci, jakie towarzyszyły mi jeszcze przed sklepem.

Aż dziw, że kiedyś był tu małpi gaj. Dwa lata pandemii i zamknięcia w domach zrobiły swoje. Małe biznesy nie miały prawa przetrwać, ale o tak niepopularną branżę nikt nie zawalczył. To nie to samo, co nadmorskie hotele, czy restauracje w centrum miast. Czy jest w ogóle związek przedsiębiorców prowadzących place zabaw dla dzieci? Jeszcze niedawno siedziałam tu na plastikowych krzesłach z metalową ramą, patrząc na Jasia, jak biega z przyjaciółmi, a teraz cała powierzchnia zastawiona była kolonialnymi meblami i wyszukaną zastawą. Szkatułki, bibeloty, wszystko piękne i luksusowe. Kiedyś, przychodząc tu, nie słyszałam własnych myśli, teraz towarzyszyła mi cicha muzyka jazzowa.

Wdycham zapach lakierowanego drewna. Cynamon i dźwięki saksofonu działają kojąco na moje nerwy. Już nie pamiętam, czym się tak irytowałam. Uśmiecham się do siebie, gładząc aksamit pikowanej kanapy. To miejsce to nie jest już kraina dzieci. To Nibylandia dla aspirującej klasy średniej. Meblowy McDonald dla ludzi, którzy chcą szybko nadać blasku swojej wielkiej płycie. I nagle lokalizacja sklepu wydaje mi się całkiem sensowna. Cieszę się, że będę go mijać po drodze na tramwaj.

Zauważam swoje odbicie w lustrze. Duże, okrągłe, złota rama wygląda jak promienie słońca. Uśmiecham się do siebie. To lustro pięknie by wyglądało w naszym przedpokoju. Byłoby pierwszą rzeczą widzianą po wejściu do mieszkania. Myślę o poprzednim lustrze, które Jaś niechcący zbił. To wygląda solidniej. Można by powiesić je wyżej, a poza tym, Jaś jest już starszy i rozsądniejszy. Cena 550 zł. Odsuwam się. Może jednak lustro nie jest aż tak wspaniałe. Nagle uwypuklają się wszelkie jego niedoskonałości.  Na srebrnej tafli przy ramie widzę małą ryskę, a na jednym z promieni małą grudkę farby. Nie, zdecydowanie w tej cenie oczekiwałabym lepszej jakości. Poza tym lustro jest zbyt małe, by przejrzeć się w nim w całości.

Idę dalej. Oglądam filiżanki i talerzyki deserowe. Cena kompletu dla jednej osoby to ponad 100 zł, ale nie mogę kupić przecież tylko dla siebie. Musiałabym wziąć przynajmniej cztery, a co jeśli przyjdzie więcej gości? Zaserwować kawę w kubkach? Złoszczę się sama na siebie, chociaż nie wiem, czy bardziej za to, że miałam niczego nie kupować, czy dlatego, że oczami wyobraźni już widziałam, jak siedzę na naszej kanapie z IKEI i popijam luksusowe espresso.

W końcu mój wzrok pada na podpórkę do książek. Srebrna sowa śledzi mnie uważnym wzrokiem. Podchodzę bliżej. Ma utrącony pazur i spod srebrnej farby widać gips. Na plakietce z ceną widać przekreślone 160 zł i obok, dopisane markerem 80 zł. Wartość przecenionej podpórki nagle urosła w moich oczach. Cena jest przystępna. Może i ptak ma mały defekt, ale i tak jestem nim oczarowana. Biorę go do ręki. Już widzę jak stoi na półce i podpiera rząd romansów, które tak namiętnie czytam wieczorami. Podpórka z całą pewnością jest praktycznym wyborem. Na pewno lepszym niż na przykład filiżanki, używane raz od święta, czy zbyt małe lustro. Wiem, że usprawiedliwiam się przed samą sobą, ale nie potrafię już odłożyć tej sowy. Idę do kasy. Ekspedientka odkłada jakiś plik papierów i uśmiecha się swoimi równo pomalowanymi, czerwonymi ustami.

– Zapakować na prezent? – pyta.

– Nie, dziękuję – odpowiadam i uśmiecham się z satysfakcją. W końcu ja też mogę mieć trochę „Royal Decoru” w moim domu.

 

Komentarze

  1. A ja nie będę krytykować, napiszę za to, że przyjemnie się to czytało. Ładny styl, który zachęca do lektury :)

    OdpowiedzUsuń
  2. To jest chyba najtrudniejsze w pisaniu. Opisy. By były barwne i oddawały klimat miejsca, które opisujesz. Tobie się to udało :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Malownicze, interesujące, chce się czytać:)

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty