Recenzja: Nibynoc - Jay Kristoff

 Nibynoc. Nibyciekawa lektura, którą wydawało mi się, że pochłonę w jeden dzień i jedną emocjonującą bezsenną noc, a która tak okrutnie mnie rozczarowała!

Zanim przejdę do oceny treści, chciałabym powiedzieć kilka słów na temat samego wydania.

Książka ma twardą okładkę z bardzo ciekawą grafiką. Boki stron są bordowe – zapewne miało to nasunąć skojarzenie krwi, która w książce leje się hektolitrami. Podobał mi się też sznureczek, pełniący funkcję zakładki. Niestety, podczas czytania wyłapałam kilka literówek, które porządnie mnie zirytowały. Szkoda, że przy tak dopracowanej estetyce, nie sprawdzono tekstu przed drukiem.

Jeśli zaś chodzi o samą książkę:

Autor zaczął mocno. Już na wstępie poznajemy Miję, bohaterkę, która jako dziecko utraciła wszystkich, których kochała i jako nastolatka planuje krwawą zemstę na oprawcach swojej rodziny. Od pierwszych stron czułam się porwana, potrafiłam utożsamić się z dziewczyną, w której przez lata gromadziło się tyle gniewu, a zarazem – jest niedoświadczona i zdenerwowana swoim pierwszym (no właśnie, pierwszym?) morderstwem. Jay Kristoff zastosował bardzo ciekawy zabieg, który już od pierwszych stron sprawił, że pokochałam książkę i jego styl pisania. Mianowicie opisał morderstwo i utratę dziewictwa jako dwie na pozór analogiczne sytuacje, lecz odbite w krzywym lustrze. W pierwszej scenie to twardy chłopak wszedł mocno w bohaterkę, w kolejnej zaś, to bohaterka weszła w swoją ofiarę twardym nożem. Nie chcę zdradzać zbyt wiele, ale dla mnie to był bardzo ciekawy zabieg. Opisy, których w książce jest całkiem sporo, były pisane bardzo kwiecistym językiem, jednak nie nużyły. Pasjonujące było to, jak autor operuje słowem, jak używa porównań, metafor i analogii.

O ile początek był dla mnie bardzo intrygujący, niestety im dalej, tym gorzej. W książce głównie leje się krew, ale w połowie objętości zjawisko to już tak spowszedniało, że nie wywoływało właściwie żadnego wrażenia poza „meh, whatever…”

Teraz uwaga: będzie spoiler.

Na początku bohaterka wydaje się wiarygodna. Jest żądna zemsty, ale też niepewna, ma swoje słabości i momenty zawahania. To wszystko czyni ją autentyczną. Jej celem jest dołączenie do kościoła zabójców, gdzie ma zostać wyszkolona na prawdziwą maszynę do zabijania… Tylko, że nagle w połowie książki dowiadujemy się, że zabijała już nie raz. Nasza Mija jako czternastolatka włamała się do więzienia w Bożogrobiu, gdzie wymordowała wielu przypadkowych ludzi, którzy stanęli jej na drodze podczas poszukiwań matki. Co więcej, potrafiła poruszać się za pomocą cieni.

Po co, mając takie zdolności, udała się więc do kościoła? Czego więcej mogli jej nauczyć? Miała przecież swojego mentora, który pomógł jej podszkolić umiejętności. Książka przez większość pobytu Miji w kościele jest po prostu nudna lub naiwna, a końcówka sprawiła, że wręcz zastanawiałam się, czy nadal czytam tę samą książkę z tak obiecującym początkiem.

Finalnie, książka okazała się dla mnie dużym rozczarowaniem. Z całą pewnością nie czekam z niecierpliwością, by doczytać 2 i 3 część. Raczej odpuszczę sobie wersję papierową, bo szkoda mi miejsca na biblioteczce, ale pewnie kupię ebooki (napisałam już mail do Mikołaja z prośbą o czytnik!).


Komentarze

Popularne posty