Dlaczego piszemy? I dlaczego powinnyśmy być dumne z siebie, nawet gdy nasza książka nie zostanie przyjęta do wydawnictwa.

Powodów pisania jest wiele. Kiedy dwa lata temu zaczęłam pisać moją książkę, miała ona funkcję raczej terapeutyczną. W pracy zostałam przeniesiona do nowego zespołu, gdzie zupełnie nie mogłam się odnaleźć. Mój ekstrawertyczny charakter nie przysporzył mi przyjaciół. Do tego nowa team liderka po prostu mnie nie znosiła! 

Była to dla mnie nowość. Pracowałam w tej firmie już wiele lat i zawsze cieszyłam się sympatią współpracowników i uznaniem przełożonych. W nowym zespole czułam się okropnie zaszczuta. Przynosiłam te stresy do domu i nie potrafiłam sobie z nimi poradzić. Zaczęłam uciekać w książki. Początkowo nałogowo je czytałam. Jedna za drugą. Kradłam każdą minutę na to, by móc odpłynąć myślami w innym świecie.  Zawsze jednak coś mi nie pasowało.  Mimo, że pierwszy tom trylogii skradł moje serce, w drugim bohaterowie nagle robili się przerysowani, lub to co było powiedziane wcześniej traciło aktualność. W innej serii wątek miłosny pielęgnowany przez cały ostatni tom, nagle wygasał i bohaterowie po prostu się żegnali... Słowem, nie mogłam znaleźć książki, która podobałaby mi się w 100%. I właśnie to zmobilizowało mnie do wymyślenia własnej historii.

Odkąd tylko pamiętam, zawsze wymyślałam przeróżne przygody. Kładąc się spać, niektórzy myślą nad listą zadań na kolejny dzień. Pamiętają o rachunkach, liście zakupów lub wizycie u dentysty. Ja zawsze bujałam w obłokach. Tylko tym razem wymyśliłam naprawdę fajną historię. Długą, złożoną i zaskakującą. W głowie zaświtała mi pewna myśl – dlaczego by jej nie spisać?

Paradoksalnie im gorszy dzień miałam w pracy, tym lepiej szło mi pisanie. To było jak terapia. I wtedy, po około ośmiu rozdziałach, stało się coś wspaniałego i strasznego jednocześnie. „Stara” team liderka wróciła z urlopu macierzyńskiego. Mimo, że nasłuchała się o mnie okropnych historii od tej, która pełniła zastępstwo, dała mi czystą kartę i moje życie odmieniło się o 180 stopni. Konflikty w zespole zniknęły, skończyły się skargi i przeinaczanie moich słów, a ja wreszcie rozwinęłam skrzydła. W końcu mogłam być sobą i nikt mnie za to nie krytykował. Psychicznie odżyłam i… skończyłam z pisaniem. Od czasu do czasu coś naskrobałam ale nie było to już to samo co wcześniej. Pisałam raczej z poczucia winy, że rzuciłam mój projekt w kąt niż z faktycznej potrzeby pisania. Dopiero światowa pandemia i lockdown przypomniał mi o moich bohaterach, czekających w zawieszeniu na to jak potoczą się ich losy. Resztę książki dopisałam w miesiąc i muszę przyznać, że byłam z niej niezmiernie dumna.

Ale co z tego, skoro pisałam do szuflady? O moim nowym hobby wiedzieli tylko mój mąż (który nie wierzył, że uda mi się coś napisać i do dziś odmawia przeczytania) i moja przyjaciółka, która jak się okazało, też odnalazła w sobie pisarską pasję.

Początkowo zakładałam, że jak skończę książkę i uznam, że jest ciekawa, to po cichu, nie mówiąc nikomu, wyślę ją do jakiegoś wydawnictwa, może do dwóch…

A tu niespodzianka. Moja przyjaciółka powiedziała mi, że przed wysłaniem do wydawnictwa dobrze jest dać swoją książkę do przeczytania kilku beta-readerom. O zgrozo, miałam aż tak się uzewnętrznić?! Moje najskrytsze myśli wystawić do oceny innych ludzi?

Gdyby nie to, że ona również pisała i co więcej poprosiła mnie o recenzję jej książek, nie wiem, czy zdobyłabym się na odwagę.

I dziś będąc po wstępnych recenzjach, jestem zadowolona z siebie.

Po pierwsze, zebrałam się na odwagę i w ogóle napisałam tę książkę! Mogłam wymyślać ją sobie w nieskończoność przed pójściem spać, jak setki innych historyjek. A jednak, złapałam za klawiaturę i poświęciłam niezliczone wieczory stukając  kolejne litery, słowa i rozdziały.

Po drugie, wyszłam ze swojej strefy komfortu i oddałam moje dzieło do oceny innych. Najpierw z pewną dozą nieśmiałości oddałam je mojej mamie – nie jestem przecież masochistką! Jej recenzja była więcej niż dobra, ale czego można spodziewać się po własnej mamie… Ona zawsze mnie we wszystkim wspiera. Po kilku drobnych poprawkach, książka powędrowała dalej. Po recenzjach od przyjaciół, poprawek było więcej, ale nie takich które bezpośrednio uderzały w fabułę - na szczęście! Tak bardzo bałam się tego kroku, a tak bardzo mnie on uskrzydlił! Tyle energii dają tak miłe słowa o własnej książce!

Teraz przyszedł czas na trzeci krok: wybór profesjonalnego recenzenta. To kolejna rzecz, której się boję, ale podskórnie czuję dreszczyk emocji na samą myśl. Tak jakbym miała podejść do końcowego egzaminu, a przecież jeszcze ewentualne „starcie” z wydawcą!

Jako debiutantka, cierpię na pewną dozę braku wiary w siebie. Recenzje, które na razie zebrałam, są recenzjami osób, które mnie lubią i pewnie nigdy celowo nie chciałyby mi zrobić przykrości. Na ile więc mogą być wiarygodne? Czy jeśli zainwestuję w profesjonalnego recenzenta, to czy ta inwestycja kiedykolwiek mi się zwróci? Czy jest sens aż tak angażować się w książkę, która od początku pisana była tylko dla mnie?

Niesamowicie ciekawi mnie, czy tylko ja toczę takie wewnętrzne bitwy. Jakie są Wasze doświadczenia ze współpracy z recenzentami? Czy okazały się pomocne? Czy polegałyście tylko na własnych doświadczeniach i beta-readerach? I co skłoniło Was do napisania własnych książek? 

Komentarze

Popularne posty